27.04.2010

43

Na weekend zapowiada się z wizytą przyszła babcia D. W sobotnie południe funduję więc sobie w związku z powyższym syndrom perfekcyjnej pani domu. Nie wypuszczając z rąk cifu, przelatuję wszystkie elementy łazienkowej armatury, łącznie z pucowaniem wanny i myciem wykafelkowanych ścian w toalecie. Piorę zasłonę prysznicową i ścieram podłogę w łazience po tym, jak wylewa mi pralka…
- Gdzie ty tam włazisz?! – wrzeszczy mąż.
- Ale że co? – pytam niemrawo, stojąc w kałuży wody przy włączonej pralce i zdejmując ze stopy mokrą skarpetkę, którą chwilę wcześniej byłam łaskawa w tejże kałuży zanużyć.
- Filmów grozy – wrzeszczy dalej mąż – się nie oglądało?! Jakieś Final Destination chociażby?! Nie widziałaś jak ludzi prąd zabija, kiedy stoją na mokrej podłodze?!
Na moją kobiecą logikę prąd nie miał prawa wedrzeć się między mnie a pralkę, ale przezornie rzucam na podłogę ręcznik i odgradzam się od kałuży. Ostatecznie widziałam to nieszczęsne Final Destination. Niech mu będzie.
W wolnej chwili zdejmuję z suszarki zaległe pranie, prasuję z rozpędu kilka bluzek i kilka par spodni. I obrus prasuję, bo mam natchnienie. Nie, żeby z sympatii (i nie, żebym przy tej czynności nie rzucała mięchem).
Kiedy w późnych godzinach popołudniowych mama w końcu do nas dociera, nie nadaję się – z grubsza rzecz ujmując – do niczego. Rwa kulszowa zawzięcie rywalizuje z ostrym bólem pod prawą łopatką, a głowa pęka mi od oparów chloru.
- Aleś się w tej ciąży porządnicka zrobiła! – kwituje z czułością i lekkim niedowierzaniem moja rodzona matka, rozglądając się po kuchni i patrząc, jak tuż po kolacji sterczę przy zlewie i dezynfekuję całą dostępną powierzchnię użytkową.
- No coś ty... – kryguję się i skromnie zaprzeczam, z namaszczeniem wieszając na relingu równiutko złożoną, czyściutką i pachnącą ściereczkę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz