19.08.2011

110

Są chwile, kiedy trud codzienności, zmęczenie i znużenie stają się najpełniejszym szczęściem z możliwych… Kiedy marudzące dziecko, plujące gotowanym przez dwie godziny obiadem, staje się na nowo cudem, najcenniejszym skarbem i sensem istnienia. Chwile, kiedy wstyd napisać, że cokolwiek poszło nie tak…

Rozmawiam z S. przez telefon. Narzekamy na rutynę, podobieństwo kolejnych dni, matczyne udręczenie… S. relacjonuje mi harmonogram nocnych przebudzeń półrocznego dziecka. Słucham, kiwając głową.
A zaraz potem, kątem oka, czytam to. I już nie wiem, co do mnie mówi. Do moich uszu docierają tylko strzępy jakiegoś bełkotu… Nie odpowiadam przez dłuższą chwilę.
Nie wierzę w dalszym ciągu. Nie rozumiem, nie chcę wierzyć. Mam przed oczami kilkumiesięcznego Igora. Wspominam chwile sprzed 7 lat, spędzone przy porannej kawie i przy fotoblogu Agaty. Widzę słodki uśmiech chłopca w kolorowym sweterku. Nawet nie myślałam wówczas o byciu matką.
Nie ma słów, by wyrazić to poczucie straty, niesprawiedliwości i bezsensu. Nie sądzę, że można żyć dalej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz