14.05.2010

50

- I jak, zrobiliście sobie jakąś przyjemność...? – pyta dwuznacznie przyszła babcia D. po tym, jak skończyła składać mi telefoniczne życzenia z okazji czwartej rocznicy ślubu.
- No, ja zjadłam twixa a mąż snickersa. – odpowiadam zgodnie z prawdą. Entuzjazmu w reakcji na moje wyznanie nie stwierdzam.

Pod kątem dość chłodnego stosunku do wszelakich rocznic dobraliśmy się z mężem wybitnie dobrze. Stąd twix świetnie się sprawdził w zastępstwie ciętych kwiatów w celofanie, a tagliatelle z suszonymi pomidorami i tuńczykiem wprost z puszki spokojnie mogły robić za wykwintny, uroczysty obiad.

- Chleba nie ma... – stwierdza mąż o godzinie 19tej z minutami, bezradnie patrząc w podsychające resztki pieczywa z przedwczoraj. – To wiesz co? – dodaje po chwili – Ja sobie zjem kolację, a ty jakoś wytrzymasz do rana.

Czy komuś potrzeba mocniejszych dowodów miłości?



- Generalnie odchodzące wody płodowe mają kolor popłuczyn z mięsa – po sali wykładowej w szkole rodzenia przebiega szmer niepokoju i wzburzenia, gdy położna barwnie, dosadnie i bezobciachowo omawia fizjologię porodu.
Moja potencjalna położna. I nie obraziłabym się, gdyby w istocie asystowała memu synowi w przyjściu na świat. Bo oprócz wspomnianych popłuczyn w jej słowniku pojawiają się takie wyrażenia, jak pozycja wertykalna, worek sako, jesteśmy-cały-czas-do-pomocy, wanna, nie-nacinamy-rutynowo, współpraca i uzgadniaMY-pozycję-do-porodu. I jest w niej coś, co sprawia, że o porodzie z gruntu nie da się myśleć w kategoriach traumy. A jeśli o mnie chodzi, to w tej materii owa kobieta właśnie dokonała cudu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz