25.05.2010

52

Pomiędzy jednym a drugim deszczowym tygodniem trafia się słoneczna, ciepła niedziela. Przez bite trzy godziny wędrujemy więc po ulicach miasta, przepychając się przez poruszające się nielogicznie tabuny turystów. W oczy rzucają się przede wszystkim skośnoocy w barwnych nakryciach głów, oglądający świat wyłącznie za pośrednictwem obiektywów aparatów i z przewodnikami audio na uszach (I po co oni tu jadą z drugiego końca świata? - pyta retorycznie mąż; odpowiedź, że pozwiedzać wydaje mi się zbyt trywialna, by ją w ogóle warto było artykułować).
Oraz wózki dziecięce. Wózków zatrzęsienie. Wzrok mimowolnie ciągnie się za nimi. I nawet nie chodzi o zawartość, co o stelaże, karoserie i ogólną stylistykę. Kompulsywna komparatystyka.
Skręcamy w Kanoniczą, bo na Grodzkiej ciężko uniknąć zderzenia czołowego z ogólnie pojętym tłumem, z melexem albo z koniem. Lub z wózkiem, oczywiście. Na Kanoniczej brakuje tylko koni.
Gdzieś zniknął lokal z pizzą w kapeluszu z Placu Marii Magdaleny. Nie wiemy kiedy, nie wiemy gdzie... Rozpadła nam się koncepcja obiadu. I koncepcja deseru nam się roztrzaskała w drobny mak, bo z Wiślnej zniknęły nowosądeckie lody, te na wagę. Zupełne fiasko pod względem kulinarnym. Odczułam głęboką niesprawiedliwość. Po wdrapaniu się na Wzgórze Wawelskie po prostu zasługiwałam na tego loda.
A może i nie. Nie odwiedziłam grobowca. Oficjalnie za przyczynę tego stanu rzeczy, pozwolą państwo, że podam klaustrofobię, której atak niechybnie musiałabym zaliczyć, gdybym zeszła. Więc nie zeszłam. Nie zeszliśmy. Kątem oka zarejestrowałam skośnooką wycieczkę, gromadzącą się przed wejściem. I po co oni tu, z drugiego końca świata, pomyślałam... I z tymi przewodnikami audio na uszach...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz