16.05.2010

51

Z cyklu "odwiedziny rodziny"; czekamy na przyjazd przyszłych pradziadków, zaanonsowanych na sobotę. Na ogół sam fakt, że deklarują, wcale nie oznacza, że rzeczywiście zmaterializują się w rzeczonym miejscu. Bezpieczniej jest wszak założyć, że jednak się zjawią, niż narażać ich na kontakt z naszą nieuporządkowaną rzeczywistością.
Większość piątku spędzamy na doprowadzaniu mieszkania do używalności, bo generalnie z systematycznością, nie tylko w porządkowej materii, oboje mamy pewien problem. Biegam więc z ulubionym cifem od toalety do łazienki i z powrotem i raz po raz stosuję werbalną agresję wobec gumowych rękawic, które – z powodu pęknięcia na kciuku dominującej ręki – zmuszona byłam założyć na odwrót; tj. lewą na prawą i vice versa. Nie polecam tego typu zabiegów. W zamian proponuję przed następnymi zakupami nie zapomnieć dopisać do listy nowych rękawic.
Mąż, żeby nie było, dzielnie mi asystuje i po kilku miesiącach decyduje się pozbierać rozsiane po całym domu papierzyska. Wyciera kurz z komody w salonie i ustawia na niej równiutko, w rządku, swoją kolekcję czterech czerwonych replik Ferrari. Shell dał za wierne tankowanie.
Omiatam sypialnię wilgotną szmatką i pozbywam się pokaźnej warstwy kurzu. Zawsze mnie zadziwia, jak szybko się małpa regeneruje. Nastawiam pranie, choć przez panujący nam uporczywie w mieszkaniu tropikalny klimat, nic nie schnie. Biorę szybki prysznic, niedbale suszę włosy i związuję je w infantylną kitkę. Bo do fryzjera ciągle nie dotarłam. Wywlekam z lodówki półprodukty i szykuję przekąski, bo wieczorem wpada jeszcze A. z mężem. Wyrabiam się ledwo, a raczej się nie wyrabiam.
Piją czerwone, wytrawne… Dla mnie A. kupiła dwa soki marchwiowe z Tymbarku. Miło z jej strony. Żegnamy się o koszmarnie przyzwoitej 22-giej.
Co się stało z czasami studenckimi, gdy imprezy trwały od 20:00 do 15:00 dnia następnego...? Pytam samą siebie i bezwiednie głaszczę falujący brzuch. Młodzież nie śpi jeszcze do późnych godzin nocnych.
Rwa kulszowa ma swój popisowy wieczór. Najwyraźniej prace domowe bardzo jej służą.

Sobotę zaczynamy przygotowaniem pokoju dla przyszłych pradziadków, bo w piątek nie zdołaliśmy do niego dotrzeć. Odkurzam wszystko, co możliwe, upycham po kątach i szczelinach co się da. Przygotowuję pościel.
Kładę się, gdy po trzech godzinach brzuch stawia się i przeistacza w skałę. Rwa kulszowa w pełnej formie, zawzięcie bisuje. Leżąc na wznak z podkurczonymi nogami i nie będąc w stanie się ruszyć, wyję z bólu i - nie wiedzieć czemu - tłumiąc śmiech, błagam męża:
- Zrób coś ze mną! Przewróć mnie na któryś bok, bo zwariuję! – co też niniejszym czyni.
- Koniec! - rzucam zuchwale i groźnie wymachuję rękoma - Do końca dnia leżę plackiem. Mam to w dupie. – po czym zmywam mopem podłogę w kuchni, wycieram ją – a jakże – do sucha, wdrapuję się na taboret, upycham nie mieszczące się nigdzie indziej graty na szczycie trzydrzwiowej szafy i prasuję kilkanaście ścierek kuchennych. Bo jednak wyschło to pranie z wczoraj.

O 16-tej dowiaduję się, że dziadkowie, przyszli pra, postanowili odłożyć wyjazd. Na razie do jutra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz