25.07.2010

67

- A ile razy na dobę karmi się takiego noworodka? – pyta mój mąż, certyfikowany rodzic po przykładnie ukończonej szkole rodzenia, który ostatnio przejawia naprawdę szczere i głębokie zainteresowanie tematem opieki nad potomstwem w przeróżnych jej aspektach. Ponieważ nie chce mi się wdawać w definicyjne szczegóły karmienia na żądanie ani też wykonywać w myślach skomplikowanych obliczeń matematycznych (bo dzielenie jest właśnie obliczeniem dość skomplikowanym), wspominam coś o dwu-, trzygodzinnych interwałach.
Konsternacja.
Widzę, jak rodzi się w nim wewnętrzny bunt i niedowierzanie. Kłapie powiekami, zbiera uzębienie z podłoża i ponawia pytanie:
- CO ILE???
- A myślałeś, że jak często?
- No nie wiem... że normalnie... śniadanie, obiad, kolacja.

Zapluwam się śmiechem i roztaczam wizję karmienia na okrągło; z krótkimi przerwami na utylizację tego, co po karmieniu pozostaje w pielusze. Roztaczam i czuję, jak mi ta wizja stopniowo zmywa przygłupi uśmiech z twarzy i uświadamia wysokie prawdopodobieństwo pożegnania się z panieńskim, jędrym biustem. I żal nieco...



Potencjalny masakrator biustu wciąż pozostaje niewzruszony. Nie stosuje się do książkowych zapisów, dotyczących słabnących przed porodem ruchów. Jeździ twardą jak skała piętą po całym moim brzuchu i rozpycha się łokciem na boki. Pouczam więc młodzież, że jeśli jej ciasno, zawsze może opuścić lokum, ale najwyraźniej ma w nosie moje sugestie i wciąż czuje się dobrze, mimo klaustrofobicznych warunków.

Trzecia w nocy z soboty na niedzielę huczy mi w głowie natrętnie. I jakoś tak coraz bardziej się oddala...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz