24.07.2010

66

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jeśli ktoś kiedyś zapyta mnie o to, ile trwał poród, odpowiem bez wahania, że jakiś tydzień. Bo że ciągle dzieje się coś, to nie podlega kwestii. Ale jednocześnie nic, co by mogło wskazywać na paranormalne zdolności mojego lekarza; z jasnowidzeniem na czele.
Zdecydowanie nie powinien był. Nie powinien był podejmować tego ryzyka i snuć przede mną wizji weekendowego porodu. Nie za bardzo mnie obchodzi, że weekend dopiero się zaczął, i że ta trzecia nad ranem z soboty na niedzielę, która się doktorowi nieopatrznie z ust wymsknęła, pozostaje wciąż w przyszłości. Generalnie żyję przekonaniem, że nie-ma-bata. I że w poniedziałek znowu leżenie plackiem pod ktg i walka z rwą kulszową, a w czwartek samolot, którym nigdy nigdzie się nie odlatuje.
Mąż średnio trzy razy dziennie strzela fochem w kierunku buzującego brzucha i posądza nieletniego o brak sympatii do ojca. Posądzany nie wydaje się być szczególnie przejęty stawianymi mu zarzutami i z właściwym sobie luzem ładuje łokciem prosto w mój pępek, na którym skóra jest zdecydowanie najcieńsza. Stożkowata kostka komicznie wystaje do przodu, by chwilę później zniknąć gdzieś w głębinach i ustąpić miejsca drobnym, paciorkowatym kształtom. Albo zbytnio rozluźniam wodze fantazji, albo rzeczywiście czuję we własnym pępku niewiarygodnie małe i kruche palce syna.

- Ale nie boisz się...? – pyta troskliwie mąż.
- ... – zawieszam się na chwilę i mętnie odpowiadam, że chyba nie.

A w gruncie rzeczy nie wiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz