10.07.2010

61

Codzienna gimnastyka syna, sprowadzająca się do rozciągania na boki mojego nieszczęsnego brzucha przy użyciu dolnych kończyn, każe mi przypuszczać, że mam do czynienia z osobnikiem dość długonogim. Podczas gdy odwłok nieletniego formuje coś na kształt kopca pod moją wątrobą, jego pięty usiłują znaleźć ujście gdzieś w okolicach lewego talerza biodrowego. Ze spakowaniem odzieży dla młodego postanawiam się więc wstrzymać do badania usg, licząc, że lekarz wywróży mi z niego adekwatny rozmiar śpiochów.

- Obwód główki... 33 cm. Obwód brzuszka... I tu nam się wszystko zgadza z wiekiem ciąży; 37+4. Zmierzymy sobie jeszcze kość udową... – monologuje lekarz i przypina komputerowe znaczniki do obu końców rzeczonej kości. Syn wierzga i generuje dwie bulwy na moim lewym boku.
- O, tu nam wychodzi czterdziesty tydzień i trzeci dzień! – zakrzykuje pan doktor zachwycając się ośmiocentymetrowym udem naszego dziecka.
Po mamusi? Ach, nie mogę się oprzeć!

Nogi wyprzedzające w rozwoju resztę ciała o około 3 tygodnie powodują, że wgapiam się w przygotowane wcześniej śpiochy i pajace z pewną taką nieśmiałością. Smyram palcem metkę z nadrukowanym zestawem cyfr... 56... Z trudem opanowuję chęć sięgnięcia po linijkę i resztką rozsądku powstrzymuję się przed mierzeniem nogawek. Zdaję się ostatecznie na łaskę opcji na oko i wrzucam do torby pierwsze lepsze noworodkowe szmatki. I dwie świeżo uprasowane pieluchy tetrowe (tak, jeszcze mi się chce prasować).

Wrzucam do torby… W rzeczywistości pakowanie trwa jakieś dwa kwadranse. I na pewno nie polega na ot takim wrzucaniu; upycham mozolnie rożki/ręczniki/koszule/belle-mammy/szlafroki/i inne gadżety. Kiedy torba przybiera kosmiczne kształty i okazuje się, że za nic w świecie nie da się zasunąć, rzucam mięskiem. Krwistym, ostro przyprawionym. I torbą rzucam, i paczką podpasek, o podłogę, bo cierpliwość już dawno mnie opuściła. Wyobraźnia przestrzenna zawodzi i wydaje mi się, że prze-nigdy nie zdołam tego spakować. Depresja.

Kiedy ostatecznie się udaje, podejmuję się heroicznie kolejnego karkołomnego wyzwania – pozbierania własnej szanownej osoby z podłogi. Miednica, albo staw biodrowy, albo spojenie... Ogólnie pojęta DUPA – boli, jak diabli. Wstaję niezgrabnie i bez gracji. I takoż idę, podpierając się o usłużne klamki, regały i futryny.

Za oknem praży słońce, lazur nieba drażni mnie swoją doskonałością. A. wysyła smsy, że nad Adriatykiem bosko. Nie mogę wyjść nawet na spacer. Jest wielce prawdopodobne, że o własnych siłach nie zajdę zbyt daleko. A jeśli już zajdę, to na pewno nie zdołam wrócić. Wizja szurania o podłoże sztywnymi kończynami w miejscach publicznych zresztą niespecjalnie mnie nastraja.

Synem rzuca czkawka. Średnio pięć razy dziennie. Posyłam krótkie, głuche BU! w stronę brzucha, bo ludowa mądrość głosi, że przestrach pomaga.
Nie pomaga.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz