31.07.2010

69

- Kurde, gdzie są jakieś książki? Dawaj mi tu coś. – komenderuje mąż nieco zbity z tropu i zdejmuje z regału trzy opasłe sztuki ciążowej literatury, kiedy około północy zgłaszam mu, że coś jakby skurcz, ale jakby nie do końca, że nie boli, że zero regularności, że w ogóle to na pewno nie TO, ale…
Czytamy więc, dokształcając się – po studencku – na ostatnią chwilę.
- Hehe – śmieje się mąż – słuchaj tu! - mówi, zapodając cytat z jednego z podręczników. Księga mówi jasno, że porody znienacka zdarzają się co najwyżej w amerykańskich filmach, i że NA PEWNO nie da się przeoczyć, że to TO. Śmiejemy się jeszcze przez chwilę, po czym gasimy światło.

Kiedy o 3:30 budzi mnie wodospadzik wód płodowych, stwierdzam, że rzeczywiście – TEGO nie da się pomylić z niczym innym. Budzę męża i rozpoczynam rejs po mieszkaniu, kolekcjonując niezbędnik do szpitala. W międzyczasie zmywam podłogę; to tu, to tam...
Kiedy wodospad nieco traci na sile, poddaję w wątpliwość konieczność jazdy do szpitala na sygnale. Ostatecznie skurczów brak. Albo jakieś takie... niewyraźne.
Myję głowę, układam na piance włosy (przysięgam, nie wiem, jak można o tym myśleć w takiej chwili), mąż bierze szybki prysznic.
O 5:00 jesteśmy na izbie przyjęć.

- No, badanie bardzo ładne – orzeka położna, badając stan szyjki. Nie wiem, na czym polega uroda badania, więc dopytuję. I nie pamiętam, co dokładnie słyszę w odpowiedzi (luźna dłoń?), bo badanie rzeczywiście poraża urodą.
Po godzinnym ktg pielęgniarka zaprasza mnie na spacer. Spaceruję tak góra dwie godziny, cieszę się każdym odczuwanym skurczem (bo w końcu są, i tym razem ich regularność nie pozostawia cienia wątpliwości), po czym słyszę:
- Za chwilkę przejdziemy sobie na salę porodową. – i przeżywam kolejny szok.
- Ale jak to??? Tak JUŻ??? – pytam, a po głowie tłucze mi się: a gdzie worek sako, gdzie piłka, gdzie wanna, gdzie 8 godzin skurczów, GDZIE TO WSZYSTKO???
- Już, już. – uśmiecha się łagodnie położna. Dochodzi 9:00.

- Ałaa, skurcz!!! – drę się i wierzgam prawą nogą leżąc na fotelu porodowym.
- No skurcz, rodzimy!!! – odpowiada położna, próbując opanować moją kończynę.
- Ale w nodze!!! – drę się, raz jeszcze wierzgając.
Nie wiedzieć czemu, cała obstawa ma wielki ubaw.

- PRZYYYJ!!! – zakrzykuje położna. Prę. I wrzeszczę. – Nie tak! – A jak, k***a, mam ochotę spytać, ale tylko wrzeszczę. Wyrywam uchwyty fotela porodowego. Dzień później mam w bicepsach potworne zakwasy i nie wiem dlaczego.

- No i już ma pani dzidziusia – oświadcza położna o 9:40, dnia 26-go lipca AD 2010.

Nie dowierzam. Nie rozumiem. Nie ogarniam tego. Syn leży na moim brzuchu i skrzekliwie popłakuje. Dłonie trzęsą mi się, jak szalone. Mąż trzaska zdjęcia, personel rzuca co chwilę medycznym slangiem.
- Trzy pięćset czterdzieści. – wychwytuję z rozmów – i 57 centymetrów.

Więc JEST. I to największy cud, jaki w życiu mnie spotkał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz