18.07.2010

64

Do umysłu wdziera mi się, nieproszona, świadomość, że to ostatnie chwile, kiedy mogę być tak trochę nieodpowiedzialna. I niegrzeczna, można by rzec. Leniwa, niezorganizowana, beztroska. Niezależna; od pór karmienia i wydalania, od psychologii rozwojowej i od zaskakująco chłonnego umysłu, który zassie wszystko, co wyprodukuję. A szczególnie to, czego wolałabym, by nie zasysał.
Łapczywie więc korzystam. Biegam po domu w bieliźnie, eksponuję walory i rozrabiam z mężem do godzin nadrannych, racząc sąsiadów zdecydowanie zbyt głośną rozmową i śmiechem. Piję kawę i jem w łóżku kruche ciastka. Używam systematycznie wulgaryzmów i marnuję czas na gry komputerowe, wymagające bystrości umysłu średnio inteligentnej małpy. I piję zimnego Lecha free, zatracając się w kolejnych odcinkach Californication.
Istny sex, drugs and rock’n'roll. Na miarę ciężarnej.

I kocham to lato. I – jeszcze uprzejmie, ale nie potrafię przewidzieć, na jak długo starczy mi ogłady – odpowiadam na w kółko zadawane pytanie jak-się-czujesz z przyrostkiem w-te-upały, że naprawdę-wciąż-świetnie!
Za co przepraszam wszystkich zawiedzionych, spodziewających się usłyszeć choć kilka słów o cierpieniu. Nie umiem się zatopić z resztą ludzkości w morzu narzekań, bo mi na to zwykła przyzwoitość nie pozwala. Ostatecznie nie po to klnę przez 9 miesięcy w roku na śniegi, lody, szarość-i-burość, błota, deszcze i wichry, by przez pozostałe 3 miesiące użalać się nad tym, że w końcu jest lato.
Sam fakt posiadania spuchniętych stóp i rosy na czole nie przeważa, jak dla mnie, nad bezcenną możliwością doładowania akumulatorów przed nieuchronnie zbliżającą się jesienią. I choć może na dzień dzisiejszy brzmi to nieco absurdalnie, jesien naprawdę już coraz bliżej.
I mogę się założyć, że w jeden z tych listopadowych wieczorów, kiedy na różne, z reguły nieskuteczne sposoby będę przeganiać nadciągającą depresję, nawet pies z kulawą nogą nie zapyta, jak się czuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz