8.03.2010

29

140 days to go – zakomunikował dziś czasomierz, odliczający dni do lądowania syna.
Wygląda na to, że doczekaliśmy półmetka. A na półmetku, przyznać trzeba, jest całkiem sympatycznie, pomijając wciąż rozgrywające się dramaty na prawym więzadle. Choć i one jakby straciły nieco na sile rażenia.

Z synem jesteśmy w świetnej komitywie. Tak to przynajmniej wygląda z tej zewnętrznej strony. Uwielbiamy wieczorne polegiwanie i wzajemne pstrykanie się przez skórę na brzuchu.
Młody oddaje celny strzał w dolnej części swego lokum i gdy próbuję odpłacić mu tym samym, wierzga już radośnie w okolicach mojej wątroby. Szukam go więc zawzięcie, powodując jedno za drugim trzęsienie ziemi w jego prywatnym akwenie. Dziecko ma dla matki dużo wyrozumiałości i z reguły się nie obraża. Niekiedy zasunie tylko energicznym piruetem, wstrząsając niemal całym moim korpusem i pokazując, kto tu tak naprawdę rządzi.

Tata zazdrości. Syn ma wciąż za mało siły, by przebić się przez wszystkie moje tkanki i skomunikować z ojcem, niemniej nie zaprzestajemy prób. Młodzież również nie próżnuje i intensywnie ćwiczy, więc ostatecznie jest nadzieja, że i męskiej częściej naszej rodziny uda się w końcu nawiązać nić porozumienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz