19.03.2010

34

Wieczorem, po 30 minutach napędzania koła zamachowego w orbitreku, stawiam nieco chwiejne kroki, ale jednak stawiam. Sama. Nie gruchnęłam z tej maszyny, nie rzęziłam jak zardzewiała lokomotywa, nie lały się ze mnie bystre strumienie potu. Jest nieźle, jak na przeszło półroczną przerwę i posiadanie nadbagażu - nagradzam samą siebie w duchu i postanawiam uczynić z gimnastyki stały punkt dnia.

Rankiem budzę się pełna optymizmu, bo ewidentnie przyszła wiosna. Dwucyfrowa wartość temperatury za oknem i błękitne niebo nie pozostawiają cienia wątpliwości. I nie pozwalają siedzieć w domu. Gdy otwieram drzwi klatki schodowej, uśmiecham się na samą myśl o tym, że świeże powietrze nie skuwa mi już lodem całej twarzoczaszki. Kostka brukowa pachnie inaczej, niż przy arktycznych mrozach a rozmokłe tereny zielone, pełne błota i brudnej, zastanej wody (już nie śniegu…) cieszą mnie jak nigdy wcześniej. Wędruję więc przed siebie na swój pierwszy wiosenny spacer tego roku. Wchodzę w alejkę między blokami, przecinającą na pół duży trawnik.
I czar pryska. Wiosenne zapachy, niech je szlag. Wszechobecny, unoszący się w powietrzu odór psich odchodów. Obsesyjnie oglądam własne podeszwy, bo kto wie… Ale nie. To po prostu atmosfera wokół, pełna budzących się do życia, pozimowych gówien. Za przeproszeniem.

I tu właśnie jawi się niezaprzeczalna przewaga orbitreka nad wiosennymi spacerami, co stwierdzam ze smutkiem. I nieskrywanym żalem.
I z pretensją też, do właścicieli piesków. Bo do samych piesków nic nie mam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz