30.03.2010

37

- A wy jak się czujecie? Rośniecie bardzo...? – pyta przez telefon A. i wprawia mnie w zakłopotanie. Czasem tak samo pyta D. i rezultat jest podobny. Ciągle daję się nabrać na tę liczbę mnogą i zamiast dokonać w myślach szybkiej redukcji do pierwszej osoby liczby pojedynczej i opowiedzieć w skrócie jak się miewa kobieta w ciąży, nawijam o stanie zdrowia i gabarytach męża, bo przez "wy" ciągle rozumiem siebie i jego. A ponieważ, co może dziwne, mąż w ciąży niespecjalnie utył, temat szybko się wyczerpuje i wydaje się dość bezbarwny.

Zaczynam podejrzewać, że może nie jestem dość zaangażowana. O ile można być nie dość zaangażowanym we własną ciążę. Pomimo, że chłopiec w mojej macicy towarzyszy mi już szósty miesiąc, wciąż twardo obstaję przy opcji, że "ja", to jednak tylko "ja". Nie "my". Wypowiadanie się o sobie samej w liczbie mnogiej dość mocno mnie krępuje i obciąża obawą przed popadnięciem w coś na kształt rozdwojenia jaźni. Nie potrafię też wyzbyć się przekonania, że psychiczne rozmnożenie własnej osoby i rozciągnięcie jej na zupełnie inną, niezależną indywidualność, jaką jest nowy człowiek, dopiero mający się narodzić, może powodować silną i niebezpieczną pokusę pojmowania siebie i dziecka jako jednego, totalnie zespolonego organizmu. A w konsekwencji wysławiania się w liczbie mnogiej niezależnie od tego, czy faktycznie wykonywana czynność dotyczy nas obojga. Bo o ile "idziemy na spacer" brzmi zupełnie sensownie, o tyle "a teraz robimy na nocniku kupkę" już niekoniecznie, bowiem nie do końca wyobrażam sobie samą siebie, wydalającą do plastikowego pojemnika, który w nagrodę zagra mi skoczną melodię.
Może jestem czepliwa i małostkowa, ale dopóki fizycznie posiadam dwie nogi, dwie ręce i jedną głowę, wolałabym być postrzegana jako jednostka, a nie grupa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz